Przepraszam za opóźnienia. Miniaturka z dedykacją dla Paulis - mojej najwytrwalszej i chyba jedynej czytelniczki :* Mam nadzieję, że lubisz Lunę i Nevilla.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
To był piękny, słoneczny dzień i wszystko wskazywało na
to, że nie ma możliwości by cokolwiek poszło źle. Było to szczególnie budujące
dla wszystkich znajdujących się w domu na Grimmuald Place, bowiem trzydziesty
sierpnia był datą ślubu jednej z najbardziej rozchwytywanych par w magicznym
świecie – Hermiony Granger z Ronaldem Weasleyem. Ze względu na kapryśność
Londyńskiej pogody obie rodziny zgodnie zadecydowały by ślub i wesele odbyły się
wewnątrz najlepiej do tego przystosowanej, byłej siedziby Zakonu. Suknią,
makijażem i fryzurą miała się zająć Ginny, całym przygotowaniem pana młodego
Harry Bill i George (wszyscy wiedzieli, że estetyczny zmysł wybrańca pozostawia
wiele do życzenia),zaś pieczę nad ceremonią sprawowali rodzice młodych,
zażarcie się przy tym kłócąc. Cała rozkrzyczana gromadka miała swój kąt w
„Norze” (o co pod groźbą Cruciatusa zabiegała Molly), jedyny wyjątek stanowiła
parka, której w udziale przypadło przygotowanie domu Blacków. Parą tą, ku
ogólnemu zaskoczeniu został Neville Longbottom i Luna Lovegood..a raczej
Scamander. Znając doskonale skłonności dość ekscentrycznej dwójki wszyscy wstrzymywali
oddech, rozważając jakie będą efekty ich współpracy. Ja jednak na ich miejscu
byłabym zainteresowana samymi przygotowaniami.
*Dwa dni
przed ślubem*
- Nadal uważam, że powtykanie tu i ówdzie uschniętych gałązek
skutecznie odstraszyłoby Nargle. Wyobrażasz sobie ile ich tu jest? Przecież one
kochają takie stare domy. Hmm…to prawie jak Iliusy, ale one wolą ciepłe
klimaty. Wracając jednak do tych gałązek…
Neville z szeroko
otwartymi oczami wsłuchiwał się w przemowę swojej partnerki, nie mając zielonego
pojęcia czym są wspomniane Iliusy. Nie sądził również by Ron i Miona byli
zachwyceni przystrojeniem sali gałęziami i kolorowymi jajkami, ale zdawał sobie
sprawę, że nie ma tu nic do gadania. Siedzieli właśnie przy kuchennym stole z
lampkami jakiegoś fosforyzującego napoju (przywiezionego rzecz jasna przez
blondynkę), w dłoniach i omawiali szczegóły swoich zadań. Zaledwie kilka godzin
wcześniej ustalili, że mężczyzna zajmie się potrawami, a kobieta wystrojem.
Gryfon podjął się tego jedynie ze strachu przed tym, że jego przyjaciółka
mogłaby niechcący otruć większość zaproszonych.
- Co o tym sądzisz? – zapytała nagle, wyrywając go z
zadumy.
- To oczywiście wspaniały pomysł ale mam pewną sugestię –
usiłował sprawiać wrażenia głęboko zasłuchanego w jej słowa, a wszelkie znaki
na niebie i ziemi wskazywały, że mu się to udaje.
- Też myślisz nad postawieniem fontanny z miodem na
środku? To podobno odstrasza górskie trolle – powiedziała poważnie,
konspiracyjnym tonem.
- Myślałem bardziej nad zastąpieniem gałązek białymi
liliami. Mają intensywny zapach, którego niektórzy aurorzy używają do zapewniania
sobie ochrony przed wszelkimi stworzonkami – podjął wszelkie starania by
upodobnić swój ton do tego, którego używał na lekcjach.
- Przed Narglami też? – jej oczy powiększyły się znacznie
i w tym momencie przypominały nieco filiżanki do herbaty.
- Słowo nauczyciela zielarstwa – położył dłoń na sercu i
kiwnął głową z powagą.
- No tak, ty się na tym znasz! Jesteś wspaniały! –
zaświergotała, pochylając się i całując go w policzek – Idziemy spać, jutro
mamy mnóstwo pracy!
Nim zdążył otworzyć usta wyfrunęła z pokoju, dzwoniąc
swoją za dużą bransoletką z licznych szklanych koralików. Zważając na to, jak bardzo
jej powierzchowność zmieniła się od czasu zamążpójścia Neville stwierdził, że
Rolf Scamander musi być genialnym strategiem. Westchnął cicho wylewając resztki
napoju do zlewu. Przez myśl przebiegło mu, że jeżeli uda im się nie wzbudzić
zamętu i kpiących uwag to będzie prawdziwy cud. Uwielbiał Lunę za jej ciepły
charakter i wszystkie dziwactwa, ale z całym szacunkiem do blondynki był pewny,
że wspólnie spędzone dni mocno nadwyrężą jego psychikę. Zgasił światła,
posprawdzał bariery i szurając nogami ruszył po schodach do swojego pokoju. Tuż
przed snem odmówił jeszcze solidną modlitwę, żeby Ron i Hermiona nie
znienawidzili go za to wesele.
*Dzień przed
ślubem*
- Naville! Neville! Wstawaj! – bezradnie szarpała jego
twarde ramię, usiłując wyrwać z krainy Morfeusza.
Jej stopy, w
błękitnych pantofelkach ślizgały się po wypastowanej podłodze, przez co z
trudem utrzymywała równowagę.
- Neville! Ron i Hermiona już są! – wrzasnęła mu do ucha
równocześnie upadając na wznak.
- Co?! Nie ja nie chciałem! To ciasto nie miało mieć
posypki z Nargli! – wrzasnął wyskakując z łóżka i z przerażeniem wymachując
rękami. Dopiero po kilku minutach strach wymalowany na twarzy mężczyzny zastąpił
szok. Ten widok był tak zabawny, że parsknęła niepohamowanym śmiechem. Leżała
na ziemi i śmiała się trzymając za brzuch, jej jasne włosy zamiatały podłogę, a
szklane łzy toczyły się po policzkach.
- Luna? Co ty tu robisz? – zapytał niezbyt inteligentnie,
pomagając jej wstać.
- Przyszłam cię obudzić – odparła beztrosko gdy udało jej
się już uspokoić – Bardzo inspirujący wzór. Muszę go wykorzystać przy strojeniu
sali – dodała, z podziwem wskazując na jego krótkie bokserki, w kolorowe króliki.
Mężczyzna spłonął purpurowym rumieńcem, a ona tylko
uśmiechnęła się szczerze i podskakując radośnie wybiegła na korytarz. Nucąc pod
nosem jakiś zasłyszany kawałek usiadła na poręczy i zjechała po niej na sam
dół. Dawno tego nie robiła. Rolf zazwyczaj w takich chwilach wypominał jej wiek
i powtarzał, że powinna pamiętać o swoim statusie. Nie zawsze był takim
nudziarzem, ale mimo wszystko odrobinę zbyt często. Kochała go niesamowicie,
jednak wiedziała że nie jest w stanie w pełni zrozumieć jej natury. Często razem
z Lorcanem wymykali się na długie spacery, połączone z badaniami, ale zawsze
ich wygłupy i spontaniczne zachowania zostawały między nimi. Lysander mocno
wdał się w ojca i to było powodem, dla którego nie uczestniczył w eskapadach.
Luna z uśmiechem stwierdziła, że ma najwspanialszą rodzinę pod słońcem. W
wyśmienitym nastroju przygotowała śniadanie, podśpiewując przy tym wesoło. Gdy
Neville zajął miejsce przy stole wszystko było już gotowe.
- Smacznego! – zawołała, stawiając przed nim miseczkę
budyniu, z marcepanowym królikiem wbitym w środek i filiżankę kawy, w której
również pływały te czekoladowe miniaturki, zabarwiona na różne kolory.
- Dziękuję – mruknął, kolejny raz zjawiskowo się płoniąc.
- Gorąco ci? Jesteś strasznie czerwony. – zmartwiła się,
uchylając okno.
- Może troszeczkę. Naprawdę pyszny budyń! – z entuzjazmem
machnął łyżką, plamiąc przy tym obrus.
- Mój własny przepis! Specjalnie dodałam posypki z Nargli
– puściła mu oczko i zaczarowała ścierkę, by sama wycierała naczynia.
Mina mężczyzny była tak zabawna, że cudem pohamowała
chichot – uwielbiała go za tą nieporadność. Gdy skończył jeść pomógł jej
zmywać, a atmosfera nieco się rozluźniła. Rozmawiali trochę o rodzinie, pracy i
innych przyziemnych sprawach. Nev wiele opowiadał o Hannie, a ona zrewanżowała
się dokładnymi opisami Lysandra i Lorcana. Gdy osuszona zastawa trafiła do
szafki nie mieli już żadnego pretekstu do odkładania pracy na później.
- Na samym początku musimy posprzątać pokoje i salę
bankietową – zarządził Longbottom.
- Masz listę gości?
- Mam i właśnie jest pewien problem…
- Jaki?
- Nie jestem pewny czy wystarczy pokoi.
- Najwyżej położymy kilka osób w jednym i wyczarujemy
dodatkowe łóżka – wzruszyła ramionami.
Neville ruszał ustami, jak ryba wyjęta z wody ale nic nie
powiedział. Przez dłuższą chwilę szukali sprzętów do sprzątania, które finalnie
odnaleźli porozrzucane po całym domu. Były to dość prymitywne przybory, ale nie
mieli wyboru.
- Ja pokoje, ty salę? – bardziej stwierdziła niż spytała
blondynka, wciskając mu w ramiona mop. Skinął głową i zabrawszy jeszcze parę
drobiazgów prężnie ruszył na swoje miejsce pracy. Tymczasem w przypadku Luny
było nieco inaczej. Miała do zrobienia trzy piętra, a na każdym sześć pokoi.
Każdy inny człowiek prawdopodobnie załamałby ręce i zapłakał, ale blondynka
bynajmniej się nie przejęła. Przeniosła wszystko na najwyższe piętro i
starannie przymocowała do butów szczotki, po czym posuwistymi ruchami, jak na
łyżwach zaczęła się przemieszczać po całym korytarzu, starannie go przy ty
czyszcząc. Tak samo miała się sprawa z niższymi poziomami i jakoś przez myśl
jej nie przeszło użyć zaklęcia czyszczącego. Właśnie gdy kończyła najniższe
piętro pojawił się zszokowany mężczyzna.
- Luna? Co ty wyprawiasz?
- Chodź! To naprawdę świetna zabawa! – zachęciła go
rzucając dwie szczotki.
Po chwili wahania już wspólnymi siłami kontynuowali
sprzątanie. To co przez tyle miesięcy nie udało się członkom Zakonu oni zrobili
w kilka godzin – być może było tak ze względu na siłę przyjaźni i determinację,
która ich jednoczyła, choć równie dobrze mogło to być skutkiem użycia
detergentów. Gdy podłogi na piętrach dla gości lśniły już czystością odkurzyli
ściany i półki, opróżnili szafki i dokładnie wytrzepali zasłony. Niczym brygada
inkwizycyjna chodzili od łóżka do łóżka zdejmując pościel i zamieniając na
świeżą. Gdy w całym domu nie było już ani odrobinki kurzu odnieśli swoje
przybory do schowka i chwycili różdżki. Dziewczyna wymyśliła, żeby pozmieniać
kolory drzwi i zasłon tak by każdy pokój miał inne. Neville z entuzjazmem
przystał na ten pomysł, a sam zaoferował dobrać kolorystycznie kwiaty. Około
trzeciej zmęczeni opadli na krzesła w wypucowanej jadalni. Mimo wszystko
opłacało się wstać o piątej. W milczeniu zjedli mały obiad i rozeszli się w
przeciwnych kierunkach. Ona z pudłem dekoracji ruszyła do sali, a on dzierżąc w
dłoniach wolumin zabarykadował się w pokoju, obdzwaniając dostawców jedzenia.
Tego dnia już go nie spotkała, a gdy koło pierwszej w nocy skończyła wieszać
ostatni lampion nie miała nawet siły dojść do pokoju. Zasnęła na pachnącej
pastą podłodze w sali balowej.
*Dzień
ślubu*
Neville obudził się równo o czwartej trzydzieści pięć i w
ekspresowym tempie dokonał porannych przygotowań. Luna najwyraźniej jeszcze
spała więc postanowił nie jeść samemu śniadania. Teleportował się do pierwszego
restauratora i starannie sprawdził stan wszystkich potraw, dziękując w duchu za
zgodność z zamówieniem. Powtórzył ten schemat tyle razy, że wykonywał go wręcz
automatycznie, na samym końcu dotarł do cukierni, gdzie odebrał najpiękniejszy
tort jaki w życiu widział. Był klasyczny i raczej mugolski, ale prezentował się
naprawdę imponująco. Już miał wracać do Luny, gdy zadzwonił jego komunikator,
wynaleziony specjalnie na tą ślubną okazję, rzecz jasna przez Hermionę. ”Kup
czerwoną, szybkoschnącą farbę” – westchnął cicho, odsyłając ciasto do chłodni
(w którą został tymczasowo zmieniono salon). Zegar wskazywał dokładnie godzinę
jedenastą trzydzieści, czyli do rozpoczęcia ślubu została im niecała godzina.
Zastanawiał się, czy Hanna wyprasowała mu wyjściową szatę, umiał to zrobić ale
był pewny że nie zdąży. Obszedł ze dwadzieścia sklepów, ale w żadnym nie
znalazł tej cholernej farby! Dopiero w jakimś zatęchłym sklepiku na Pokątnej
udało mu się ją kupić, za absurdalnie kosmiczną cenę. Wykończony teleportował
się wprost do sali balowej, na której środku stała dziwna, srebrna skrzyneczka.
Ręce bolały go tak okrutnie, że bez zastanowienia postawił na niej wiadro. Nie
zdążył nawet rozejrzeć się dookoła, bo sytuacja stała się przeraźliwa.
- Nie Neville to są… - wrzasnęła Luna, biegnąc w jego
stronę.
Ale było już za późno. Rozległ się przeraźliwy huk, a już
po chwili poczuł, jak jego ciało oblepia jakaś gęsta maź. Oszołomiony cofnął
się w tył, przewracając na plecy.
- Samo
detonujące konfetti – dokończyła blondynka gdzieś obok niego.
- To jest
szybkoschnąca farba! – krzyknął spanikowany – nie domyję się!
- Chłoczyść!
– stwierdziła, ze stoickim spokojem kobieta, a już po chwili on sam odzyskał
wzrok.
Nie było
czasu rozejrzeć się po sali, bo wtem zza drzwi wychynął srebrny jeleń i (dość
spanikowanym), głosem wybrańca oznajmił, że mają się nie spóźnić.
- Merlinie!
Ile mamy czasu?
- Pół
godziny jeżeli chcemy być pięć minut przed czasem – uśmiechnęła się
przestraszona Luna.
- Szybko!
Spóźnimy się! – chwycił jej rękę i razem wybiegli z pomieszczenia.
- A sala? –
zapytała w biegu.
- Urwiemy
się ze składania życzeń i trochę posprzątamy. Bardzo tragicznie to wygląda?
- Nie wiem.
Nie patrzyłam. Byłam zajęta czyszczeniem cię! – po raz pierwszy widział u niej
oznaki stresu i szczerze go to szokowało.
-
Najszybciej, jak się da spotykamy się tu, ok? – zapytał gdy rozchodzili się do
swoich pokoi.
Skinęła
głową i już jej nie było. Mężczyzna z prędkością światła wparował do sypialni i
niemal brutalnie zerwał szatę z wieszaka.
- Hanna
kocham cię skarbie, kocham ,jak nikogo – wymruczał z zadowoleniem widząc gotowy
i wyprasowany komplet. Błyskawicznie wziął prysznic i osuszył włosy. Równo po
pół godzinie wychodził z pokoju, kompletnie ubrany. Zupełnie nie przypominał
tego pucułowatego chłopca z Hogwartu, który ciągle poszukiwał swojej ropuchy.
Neville bardzo szybko zyskał renomę najprzystojniejszego profesora w Hogwarcie,
a Hanna czasami szalała z zazdrości widząc przyglądające się mu kobiety.
Wygładził lekko poły ciemnej szaty, miejscami mieniącej się srebrem i
delikatnie przeczesał palcami włosy. Bardziej stresował się chyba tylko przed
własnym ślubem. Dwie minuty po nim na schodach pojawiła się Luna, wyglądająca
absolutnie przepięknie. Na moment zaparło mu dech w piersiach.
- Mi też się
nie podoba ta sukienka, ale dostałam ją od Rolpfa i żeby mu nie było przykro
obiecałam dziś w niej wystąpić – powiedziała cicho kobieta, dostrzegając jego
wykrzywioną twarz.
W duchu
Neville krzyczał wszelkie pochwały w kierunku męża przyjaciółki, bo suknia była
zjawiskowa. Zwężana pod biustem i miękko spływająca do kolan miała kolor
identyczny, co oczy właścicielki – srebrnobłękitne. Do tego ładnie dobrane
delikatne czółenka i włosy spięte w gigantyczny kok na szyi. Facet był pewny,
że gdyby tak pokazała się na balu w czwartej klasie nikt już nigdy nie nazwał
by jej Pomyluną.
- Wyglądasz
prześlicznie – stwierdził zgodnie z prawdą i szarmancko podał jej ramię.
- Dziękuję –
roześmiała się dźwięcznie.
Razem
ruszyli do niewielkiego kościółka, gdzie miała się odbyć ceremonia. Oboje byli
w tak dobrych humorach, że nawet zniszczona sala jakoś ich nie stresowała. Gdy
tylko pojawili się przed wejściem wzbudzili niemałą sensację. Część
zaproszonych w ogóle ich nie poznała, a resztę bardziej interesowały efekty ich
pracy.
- Nev! Tak
się stęskniłam – poczuł ciepłe ramiona obejmujące go za szyję, a już po chwili
miękkie usta swojej żony.
- Uważaj, bo
wyglądem przyćmisz pannę młodą – puścił jej perskie oko i mocno przytulił.
Spletli ręce
w uścisku i razem zajęli miejsce w jednej z ławek. Ceremonia przebiegła zgodnie
z planem, a Hanna sowicie zmoczyła mu szatę łzami. Harry bardzo się zrelaksował,
widząc ich na czas, zaś Miona tylko poszerzyła uśmiech. Para młoda
promieniowała szczęściem, a ich miłość była wręcz namacalna. Z czułością
wsadzili sobie na palce obrączki, mówiąc sakramentalne ”tak”. Ron wyglądał
mężnie i dojrzale, w ciemnej szacie i ładnie wymodelowanej fryzurze, a Hermiona
odmłodniała o ładne kilka lat cała w bieli, z mgiełką welonu we włosach. Gdy
wybrzmiały już ostatnie dźwięki finalnej pieśni mężczyzna niepostrzeżenie
deportował się do domu. Tam już czekała na niego Luna, z miną dziecka, które
narozrabiało.
- Co się
stało? – zapytał podejrzliwie
- Ten tort –
zaczęła skruszona – nie mówiłam ci wcześniej, ale no jest nieco inny niż ten
który widziałeś.
- Co to ma
znaczyć? – czuł, jak ogarnia go przerażenie.
Już chciał
ruszyć do chłodni i go obejrzeć, gdy dobiegły ich radosne pokrzykiwania i
śmiechy.
- Mój
Merlinie, już są – pisnęła blondynka ciągnąc go w kierunku drzwi.
Sala była przyciemniona i nie mógł nic
zobaczyć w mroku. Gdy naciskali klamkę i witali przybyłych byli przygotowani,
na spektakularną klapę. To nie mogło się udać i widzieli o tym doskonale. Na
czele pochodu był Ronald, trzymający na rękach swoją żonę, za nimi cała reszta.
Gdy tylko zaczarowane rolety uniosły się w górę zaległa grobowa cisza. Luna i
Neville zamknęli oczy i wstrzymali oddech. Trwało to może parę minut, ale dla
nich zdawało się być godzinami. Wreszcie napięcie rozładowała Hermiona, która
zeskoczyła na ziemię i rzuciła się im na szyję.
- Moi
drodzy! Zawsze marzyłam o takim iście Gryfońskim weselu – po tych słowach
wszyscy zaczęli bić brawo, a oni z lekkim zaskoczeniem zlustrowali salę
spojrzeniem.
- Wow –
wyrwało im się z piersi.
Na złoto-czerwonych
ścianach lśniły złote konfetti w kształcie zniczy, gdzieniegdzie na kolumienkach
stały figurki lwów, a tort (przygotowany przez Lunę), wyglądał jak trzy
piętrowy ekran, na którym wyświetlały się zdjęcia młodych. Pod sufitem wisiały
świeczki imitujące te z Wielkiej Sali. Nie było to może typowo ślubne, ale za
to tak intymne i domowe, że napawało podziwem. Muzyka zaczęła grać, a wszyscy z
euforią gratulowali im wyczynu organizacyjnego. W zamieszaniu nie mieli nawet
czasu porozmawiać. Taka szansa nadeszła dopiero, gdy grubo po oczepinach
tańczyli razem jakiś wolny kawałek.
- Chyba nam
się upiekło – stwierdził mężczyzna, z łobuzerskim uśmiechem.
- Albo po
prostu mamy talent – roześmiali się zgodnie i postanowili, że nikt nigdy się
nie dowie, jak ich samych zaskoczył taki obrót spraw.