poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Miniaturka - Czarujący Wieczór

Bibliotekarka wróciła z wakacji i pracuje nad rozdziałem (na czwartek), tymczasem pozostawiam Wam miniaturkę, która jest dla mnie bardzo ważna i dlatego proszę nawet o negatywne komentarze. Kto jest bohaterem, połapiecie się. Narracja jest pierwszoosobowa, oby Was to nie zraziło. Czytasz=komentujesz...bardzo, bardzo proszę.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Gwar rozmów, barwne stroje migoczące mi przed oczami. Ludzie mijają mnie i kiwają głową, każdy mnie zna, każdy szanuje ,efekt wieloletnich zasług. Jakiś polityk woła mnie, z drugiego końca sali, bym się z nim napił, piękna kobieta siada na kolanach, prosi mnie o pocałunek. Zakochana para wiruje w rytm muzyki, posyłając mi uśmiechy. Ktoś upada, ktoś wstaje, ktoś się śmieje, ktoś – tamując łzy, wybiega z pokoju. Odgłos szkła, uderzającego o szkło stanowi akompaniament do tańca rozpusty. Najdroższe potrawy zachęcają zapachem i wyglądem, parkiet kusi wrażeniami. Dym z najdroższych cygar, zasnuwa pokój, niby kurtyna, mająca na celu ukrycie popełnianych grzechów. Rozkrzyczany, upojony rozkoszą tłum wzywa mnie i wiem, że byłbym przezeń godnie przyjęty, a jednak odrzucam go. Każdy, najdrobniejszy szczegół walczy o moją uwagę, skąpany w świetle kandelabrów, a ja patrzę tylko na jedną, jedyną osobę.
Widzę jak on łapczywym wzrokiem, wyłapuje twoje rumieńce. Widzę, jak drżysz leciutko od jego spojrzeń. Bezradnie patrzę, jak jego oddech otula cię niby szal z najdelikatniejszego jedwabiu. Powoli, z każdym kolejnym rozdaniem coraz chętniej grasz w tę grę. Karta upada na kartę. Dama pik, król kier. Nie zabraniasz mu sunąć w wyobraźni, po twej białej szyi, nie odtrącasz gdy zakłada ci kosmyk rudych włosów za ucho. Nie przeszkadza ci jego zapach, wirujący wokół twej twarzy.
Wszystko to napiera na mnie, a zarazem przyzywa rozpaczliwie, bym oddał się rozpuście, bym oderwał wzrok. Ale ja tkwię wbity w kąt, mam śmiałość dostrzegać stąd każdy szczegół tej zabawy. Każdy gest, dotyk, słowo i uśmiech. Mój rozbiegany wzrok błądzi po twojej postaci, czuję że mam do piekła tylko krok. Omdlewam, jednocześnie bojąc się zamknąć oczy. Wesołe towarzystwo mnie woła, chcę bym towarzyszył im w tej nocy zapomnienia, mógłbym wieść tam prym, choć nigdy tak jak ty. To ty zawsze jesteś gwiazdą. Mimo to jestem na dobrej pozycji, mam możliwość zabłyśnięcia, a jednak wolę być tu i patrzeć.
On skinął ci głową, przeszywa go dreszcz, gdy na jego słowa odpowiadasz uśmiechem. Nie szczędzisz ich tego wieczoru, niby róże rozrzucasz wokół niego radosne grymasy. Widzę, jak mówisz, jak słuchasz – on zamilkł skromnie, brakuje mu tchu. Zamiera w nim serce, ilekroć unosisz ku niemu swoje oczy, niby bańki mydlane. Zapada cisza, w której upaja się twoją obecnością. A ty masz do mnie żal, że jestem tam.
Wbity w plusz fotela, niemal niewidoczny, zlewający się ze ścianą bacznie lustruję te zabiegi, te przebiegi. Choć świat leży mi u stóp, zaprasza czar ciemnej nocy, grzeszny blask żyrandola i niewielki pokoik za salą bankietową. Wolę zostać, tu gdzie jestem, podziwiać co niedostępne. I piję powoli tuż, tuż mój wstyd, z kryształowego kieliszka.
Wciąż się skrada, cicho, ostrożnie. Ty paplasz wesoło, śmiejesz się głośno, posyłasz spojrzenia spod długich rzęs. On w myślach bezwstydnie zaczyna pieścić twą skroń, ja widzę jak nieuchronnie twoja śliczna, blada i drobna rączka zamyka się w jego dłoni. Taniec dotyku i śpiew oddechów. Nie chcesz mnie tam, burzę ci tą piękną scenę, wiem to, chcę przeprosić. Widzę cię jak pochylasz się ku niemu, zaszczycasz subtelną symfonią muśnięć, gdy szepce ci do ucha słowa, które spływają z jego ust.
Ja siedzę niezmiennie, wytrwały w swym postanowieniu i zaciskam palce na opróżnionym szkle. Wbity w ścianę, w fotel stojący w kącie. Ludzie przestali już zarzucać mnie propozycjami rozrywki, nie żałuję. Siedzę sztywno, wyprostowany i śledzę moje przeznaczenie. Pośród tłumu, ja na tym śmiesznym, wielkim balu, gdzie zabawny Wodzirej-Los, wciąż i bez ustanku przypomina, wykrzykuje swoim entuzjastycznym głosem : ”Odbijany, zmiana…dam”
Nie, nie. To nic, może po prostu byłem zmęczony. Zbliżasz się do mnie, odrzucam ciemne kosmyki, odsłaniając bliznę. Poprawiam okulary…z całą pewnością byłem zmęczony.
Co mówisz Ginny? O co ci chodzi kochanie?
Nie, nie – spędziłem doprawdy, czarujący wieczór.
Chodźmy.


sobota, 10 sierpnia 2013

Wesele, które nie mogło się udać

Przepraszam za opóźnienia. Miniaturka z dedykacją dla Paulis - mojej najwytrwalszej i chyba jedynej czytelniczki :* Mam nadzieję, że lubisz Lunę i Nevilla.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
To był piękny, słoneczny dzień i wszystko wskazywało na to, że nie ma możliwości by cokolwiek poszło źle. Było to szczególnie budujące dla wszystkich znajdujących się w domu na Grimmuald Place, bowiem trzydziesty sierpnia był datą ślubu jednej z najbardziej rozchwytywanych par w magicznym świecie – Hermiony Granger z Ronaldem Weasleyem. Ze względu na kapryśność Londyńskiej pogody obie rodziny zgodnie zadecydowały by ślub i wesele odbyły się wewnątrz najlepiej do tego przystosowanej, byłej siedziby Zakonu. Suknią, makijażem i fryzurą miała się zająć Ginny, całym przygotowaniem pana młodego Harry Bill i George (wszyscy wiedzieli, że estetyczny zmysł wybrańca pozostawia wiele do życzenia),zaś pieczę nad ceremonią sprawowali rodzice młodych, zażarcie się przy tym kłócąc. Cała rozkrzyczana gromadka miała swój kąt w „Norze” (o co pod groźbą Cruciatusa zabiegała Molly), jedyny wyjątek stanowiła parka, której w udziale przypadło przygotowanie domu Blacków. Parą tą, ku ogólnemu zaskoczeniu został Neville Longbottom i Luna Lovegood..a raczej Scamander. Znając doskonale skłonności dość ekscentrycznej dwójki wszyscy wstrzymywali oddech, rozważając jakie będą efekty ich współpracy. Ja jednak na ich miejscu byłabym zainteresowana samymi przygotowaniami.
*Dwa dni przed ślubem*
- Nadal uważam, że powtykanie tu i ówdzie uschniętych gałązek skutecznie odstraszyłoby Nargle. Wyobrażasz sobie ile ich tu jest? Przecież one kochają takie stare domy. Hmm…to prawie jak Iliusy, ale one wolą ciepłe klimaty. Wracając jednak do tych gałązek…
 Neville z szeroko otwartymi oczami wsłuchiwał się w przemowę swojej partnerki, nie mając zielonego pojęcia czym są wspomniane Iliusy. Nie sądził również by Ron i Miona byli zachwyceni przystrojeniem sali gałęziami i kolorowymi jajkami, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma tu nic do gadania. Siedzieli właśnie przy kuchennym stole z lampkami jakiegoś fosforyzującego napoju (przywiezionego rzecz jasna przez blondynkę), w dłoniach i omawiali szczegóły swoich zadań. Zaledwie kilka godzin wcześniej ustalili, że mężczyzna zajmie się potrawami, a kobieta wystrojem. Gryfon podjął się tego jedynie ze strachu przed tym, że jego przyjaciółka mogłaby niechcący otruć większość zaproszonych.
- Co o tym sądzisz? – zapytała nagle, wyrywając go z zadumy.
- To oczywiście wspaniały pomysł ale mam pewną sugestię – usiłował sprawiać wrażenia głęboko zasłuchanego w jej słowa, a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że mu się to udaje.
- Też myślisz nad postawieniem fontanny z miodem na środku? To podobno odstrasza górskie trolle – powiedziała poważnie, konspiracyjnym tonem.
- Myślałem bardziej nad zastąpieniem gałązek białymi liliami. Mają intensywny zapach, którego niektórzy aurorzy używają do zapewniania sobie ochrony przed wszelkimi stworzonkami – podjął wszelkie starania by upodobnić swój ton do tego, którego używał na lekcjach.
- Przed Narglami też? – jej oczy powiększyły się znacznie i w tym momencie przypominały nieco filiżanki do herbaty.
- Słowo nauczyciela zielarstwa – położył dłoń na sercu i kiwnął głową z powagą.
- No tak, ty się na tym znasz! Jesteś wspaniały! – zaświergotała, pochylając się i całując go w policzek – Idziemy spać, jutro mamy mnóstwo pracy!
Nim zdążył otworzyć usta wyfrunęła z pokoju, dzwoniąc swoją za dużą bransoletką z licznych szklanych koralików. Zważając na to, jak bardzo jej powierzchowność zmieniła się od czasu zamążpójścia Neville stwierdził, że Rolf Scamander musi być genialnym strategiem. Westchnął cicho wylewając resztki napoju do zlewu. Przez myśl przebiegło mu, że jeżeli uda im się nie wzbudzić zamętu i kpiących uwag to będzie prawdziwy cud. Uwielbiał Lunę za jej ciepły charakter i wszystkie dziwactwa, ale z całym szacunkiem do blondynki był pewny, że wspólnie spędzone dni mocno nadwyrężą jego psychikę. Zgasił światła, posprawdzał bariery i szurając nogami ruszył po schodach do swojego pokoju. Tuż przed snem odmówił jeszcze solidną modlitwę, żeby Ron i Hermiona nie znienawidzili go za to wesele.
*Dzień przed ślubem*
- Naville! Neville! Wstawaj! – bezradnie szarpała jego twarde ramię, usiłując wyrwać z krainy Morfeusza.
 Jej stopy, w błękitnych pantofelkach ślizgały się po wypastowanej podłodze, przez co z trudem utrzymywała równowagę.
- Neville! Ron i Hermiona już są! – wrzasnęła mu do ucha równocześnie upadając na wznak.
- Co?! Nie ja nie chciałem! To ciasto nie miało mieć posypki z Nargli! – wrzasnął wyskakując z łóżka i z przerażeniem wymachując rękami. Dopiero po kilku minutach strach wymalowany na twarzy mężczyzny zastąpił szok. Ten widok był tak zabawny, że parsknęła niepohamowanym śmiechem. Leżała na ziemi i śmiała się trzymając za brzuch, jej jasne włosy zamiatały podłogę, a szklane łzy toczyły się po policzkach.
- Luna? Co ty tu robisz? – zapytał niezbyt inteligentnie, pomagając jej wstać.
- Przyszłam cię obudzić – odparła beztrosko gdy udało jej się już uspokoić – Bardzo inspirujący wzór. Muszę go wykorzystać przy strojeniu sali – dodała, z podziwem wskazując na jego krótkie bokserki, w kolorowe króliki.
Mężczyzna spłonął purpurowym rumieńcem, a ona tylko uśmiechnęła się szczerze i podskakując radośnie wybiegła na korytarz. Nucąc pod nosem jakiś zasłyszany kawałek usiadła na poręczy i zjechała po niej na sam dół. Dawno tego nie robiła. Rolf zazwyczaj w takich chwilach wypominał jej wiek i powtarzał, że powinna pamiętać o swoim statusie. Nie zawsze był takim nudziarzem, ale mimo wszystko odrobinę zbyt często. Kochała go niesamowicie, jednak wiedziała że nie jest w stanie w pełni zrozumieć jej natury. Często razem z Lorcanem wymykali się na długie spacery, połączone z badaniami, ale zawsze ich wygłupy i spontaniczne zachowania zostawały między nimi. Lysander mocno wdał się w ojca i to było powodem, dla którego nie uczestniczył w eskapadach. Luna z uśmiechem stwierdziła, że ma najwspanialszą rodzinę pod słońcem. W wyśmienitym nastroju przygotowała śniadanie, podśpiewując przy tym wesoło. Gdy Neville zajął miejsce przy stole wszystko było już gotowe.
- Smacznego! – zawołała, stawiając przed nim miseczkę budyniu, z marcepanowym królikiem wbitym w środek i filiżankę kawy, w której również pływały te czekoladowe miniaturki, zabarwiona na różne kolory.
- Dziękuję – mruknął, kolejny raz zjawiskowo się płoniąc.
- Gorąco ci? Jesteś strasznie czerwony. – zmartwiła się, uchylając okno.
- Może troszeczkę. Naprawdę pyszny budyń! – z entuzjazmem machnął łyżką, plamiąc przy tym obrus.
- Mój własny przepis! Specjalnie dodałam posypki z Nargli – puściła mu oczko i zaczarowała ścierkę, by sama wycierała naczynia.
Mina mężczyzny była tak zabawna, że cudem pohamowała chichot – uwielbiała go za tą nieporadność. Gdy skończył jeść pomógł jej zmywać, a atmosfera nieco się rozluźniła. Rozmawiali trochę o rodzinie, pracy i innych przyziemnych sprawach. Nev wiele opowiadał o Hannie, a ona zrewanżowała się dokładnymi opisami Lysandra i Lorcana. Gdy osuszona zastawa trafiła do szafki nie mieli już żadnego pretekstu do odkładania pracy na później.
- Na samym początku musimy posprzątać pokoje i salę bankietową – zarządził Longbottom.
- Masz listę gości?
- Mam i właśnie jest pewien problem…
- Jaki?
- Nie jestem pewny czy wystarczy pokoi.
- Najwyżej położymy kilka osób w jednym i wyczarujemy dodatkowe łóżka – wzruszyła ramionami.
Neville ruszał ustami, jak ryba wyjęta z wody ale nic nie powiedział. Przez dłuższą chwilę szukali sprzętów do sprzątania, które finalnie odnaleźli porozrzucane po całym domu. Były to dość prymitywne przybory, ale nie mieli wyboru.
- Ja pokoje, ty salę? – bardziej stwierdziła niż spytała blondynka, wciskając mu w ramiona mop. Skinął głową i zabrawszy jeszcze parę drobiazgów prężnie ruszył na swoje miejsce pracy. Tymczasem w przypadku Luny było nieco inaczej. Miała do zrobienia trzy piętra, a na każdym sześć pokoi. Każdy inny człowiek prawdopodobnie załamałby ręce i zapłakał, ale blondynka bynajmniej się nie przejęła. Przeniosła wszystko na najwyższe piętro i starannie przymocowała do butów szczotki, po czym posuwistymi ruchami, jak na łyżwach zaczęła się przemieszczać po całym korytarzu, starannie go przy ty czyszcząc. Tak samo miała się sprawa z niższymi poziomami i jakoś przez myśl jej nie przeszło użyć zaklęcia czyszczącego. Właśnie gdy kończyła najniższe piętro pojawił się zszokowany mężczyzna.
- Luna? Co ty wyprawiasz?
- Chodź! To naprawdę świetna zabawa! – zachęciła go rzucając dwie szczotki.
Po chwili wahania już wspólnymi siłami kontynuowali sprzątanie. To co przez tyle miesięcy nie udało się członkom Zakonu oni zrobili w kilka godzin – być może było tak ze względu na siłę przyjaźni i determinację, która ich jednoczyła, choć równie dobrze mogło to być skutkiem użycia detergentów. Gdy podłogi na piętrach dla gości lśniły już czystością odkurzyli ściany i półki, opróżnili szafki i dokładnie wytrzepali zasłony. Niczym brygada inkwizycyjna chodzili od łóżka do łóżka zdejmując pościel i zamieniając na świeżą. Gdy w całym domu nie było już ani odrobinki kurzu odnieśli swoje przybory do schowka i chwycili różdżki. Dziewczyna wymyśliła, żeby pozmieniać kolory drzwi i zasłon tak by każdy pokój miał inne. Neville z entuzjazmem przystał na ten pomysł, a sam zaoferował dobrać kolorystycznie kwiaty. Około trzeciej zmęczeni opadli na krzesła w wypucowanej jadalni. Mimo wszystko opłacało się wstać o piątej. W milczeniu zjedli mały obiad i rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Ona z pudłem dekoracji ruszyła do sali, a on dzierżąc w dłoniach wolumin zabarykadował się w pokoju, obdzwaniając dostawców jedzenia. Tego dnia już go nie spotkała, a gdy koło pierwszej w nocy skończyła wieszać ostatni lampion nie miała nawet siły dojść do pokoju. Zasnęła na pachnącej pastą podłodze w sali balowej.
*Dzień ślubu*
Neville obudził się równo o czwartej trzydzieści pięć i w ekspresowym tempie dokonał porannych przygotowań. Luna najwyraźniej jeszcze spała więc postanowił nie jeść samemu śniadania. Teleportował się do pierwszego restauratora i starannie sprawdził stan wszystkich potraw, dziękując w duchu za zgodność z zamówieniem. Powtórzył ten schemat tyle razy, że wykonywał go wręcz automatycznie, na samym końcu dotarł do cukierni, gdzie odebrał najpiękniejszy tort jaki w życiu widział. Był klasyczny i raczej mugolski, ale prezentował się naprawdę imponująco. Już miał wracać do Luny, gdy zadzwonił jego komunikator, wynaleziony specjalnie na tą ślubną okazję, rzecz jasna przez Hermionę. ”Kup czerwoną, szybkoschnącą farbę” – westchnął cicho, odsyłając ciasto do chłodni (w którą został tymczasowo zmieniono salon). Zegar wskazywał dokładnie godzinę jedenastą trzydzieści, czyli do rozpoczęcia ślubu została im niecała godzina. Zastanawiał się, czy Hanna wyprasowała mu wyjściową szatę, umiał to zrobić ale był pewny że nie zdąży. Obszedł ze dwadzieścia sklepów, ale w żadnym nie znalazł tej cholernej farby! Dopiero w jakimś zatęchłym sklepiku na Pokątnej udało mu się ją kupić, za absurdalnie kosmiczną cenę. Wykończony teleportował się wprost do sali balowej, na której środku stała dziwna, srebrna skrzyneczka. Ręce bolały go tak okrutnie, że bez zastanowienia postawił na niej wiadro. Nie zdążył nawet rozejrzeć się dookoła, bo sytuacja stała się przeraźliwa.
- Nie Neville to są… - wrzasnęła Luna, biegnąc w jego stronę.
Ale było już za późno. Rozległ się przeraźliwy huk, a już po chwili poczuł, jak jego ciało oblepia jakaś gęsta maź. Oszołomiony cofnął się w tył, przewracając na plecy.
- Samo detonujące konfetti – dokończyła blondynka gdzieś obok niego.
- To jest szybkoschnąca farba! – krzyknął spanikowany – nie domyję się!
- Chłoczyść! – stwierdziła, ze stoickim spokojem kobieta, a już po chwili on sam odzyskał wzrok.
Nie było czasu rozejrzeć się po sali, bo wtem zza drzwi wychynął srebrny jeleń i (dość spanikowanym), głosem wybrańca oznajmił, że mają się nie spóźnić.
- Merlinie! Ile mamy czasu?
- Pół godziny jeżeli chcemy być pięć minut przed czasem – uśmiechnęła się przestraszona Luna.
- Szybko! Spóźnimy się! – chwycił jej rękę i razem wybiegli z pomieszczenia.
- A sala? – zapytała w biegu.
- Urwiemy się ze składania życzeń i trochę posprzątamy. Bardzo tragicznie to wygląda?
- Nie wiem. Nie patrzyłam. Byłam zajęta czyszczeniem cię! – po raz pierwszy widział u niej oznaki stresu i szczerze go to szokowało.
- Najszybciej, jak się da spotykamy się tu, ok? – zapytał gdy rozchodzili się do swoich pokoi.
Skinęła głową i już jej nie było. Mężczyzna z prędkością światła wparował do sypialni i niemal brutalnie zerwał szatę z wieszaka.
- Hanna kocham cię skarbie, kocham ,jak nikogo – wymruczał z zadowoleniem widząc gotowy i wyprasowany komplet. Błyskawicznie wziął prysznic i osuszył włosy. Równo po pół godzinie wychodził z pokoju, kompletnie ubrany. Zupełnie nie przypominał tego pucułowatego chłopca z Hogwartu, który ciągle poszukiwał swojej ropuchy. Neville bardzo szybko zyskał renomę najprzystojniejszego profesora w Hogwarcie, a Hanna czasami szalała z zazdrości widząc przyglądające się mu kobiety. Wygładził lekko poły ciemnej szaty, miejscami mieniącej się srebrem i delikatnie przeczesał palcami włosy. Bardziej stresował się chyba tylko przed własnym ślubem. Dwie minuty po nim na schodach pojawiła się Luna, wyglądająca absolutnie przepięknie. Na moment zaparło mu dech w piersiach.
- Mi też się nie podoba ta sukienka, ale dostałam ją od Rolpfa i żeby mu nie było przykro obiecałam dziś w niej wystąpić – powiedziała cicho kobieta, dostrzegając jego wykrzywioną twarz.
W duchu Neville krzyczał wszelkie pochwały w kierunku męża przyjaciółki, bo suknia była zjawiskowa. Zwężana pod biustem i miękko spływająca do kolan miała kolor identyczny, co oczy właścicielki – srebrnobłękitne. Do tego ładnie dobrane delikatne czółenka i włosy spięte w gigantyczny kok na szyi. Facet był pewny, że gdyby tak pokazała się na balu w czwartej klasie nikt już nigdy nie nazwał by jej Pomyluną.
- Wyglądasz prześlicznie – stwierdził zgodnie z prawdą i szarmancko podał jej ramię.
- Dziękuję – roześmiała się dźwięcznie.
Razem ruszyli do niewielkiego kościółka, gdzie miała się odbyć ceremonia. Oboje byli w tak dobrych humorach, że nawet zniszczona sala jakoś ich nie stresowała. Gdy tylko pojawili się przed wejściem wzbudzili niemałą sensację. Część zaproszonych w ogóle ich nie poznała, a resztę bardziej interesowały efekty ich pracy.
- Nev! Tak się stęskniłam – poczuł ciepłe ramiona obejmujące go za szyję, a już po chwili miękkie usta swojej żony.
- Uważaj, bo wyglądem przyćmisz pannę młodą – puścił jej perskie oko i mocno przytulił.
Spletli ręce w uścisku i razem zajęli miejsce w jednej z ławek. Ceremonia przebiegła zgodnie z planem, a Hanna sowicie zmoczyła mu szatę łzami. Harry bardzo się zrelaksował, widząc ich na czas, zaś Miona tylko poszerzyła uśmiech. Para młoda promieniowała szczęściem, a ich miłość była wręcz namacalna. Z czułością wsadzili sobie na palce obrączki, mówiąc sakramentalne ”tak”. Ron wyglądał mężnie i dojrzale, w ciemnej szacie i ładnie wymodelowanej fryzurze, a Hermiona odmłodniała o ładne kilka lat cała w bieli, z mgiełką welonu we włosach. Gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki finalnej pieśni mężczyzna niepostrzeżenie deportował się do domu. Tam już czekała na niego Luna, z miną dziecka, które narozrabiało.
- Co się stało? – zapytał podejrzliwie
- Ten tort – zaczęła skruszona – nie mówiłam ci wcześniej, ale no jest nieco inny niż ten który widziałeś.
- Co to ma znaczyć? – czuł, jak ogarnia go przerażenie.
Już chciał ruszyć do chłodni i go obejrzeć, gdy dobiegły ich radosne pokrzykiwania i śmiechy.
- Mój Merlinie, już są – pisnęła blondynka ciągnąc go w kierunku drzwi.
 Sala była przyciemniona i nie mógł nic zobaczyć w mroku. Gdy naciskali klamkę i witali przybyłych byli przygotowani, na spektakularną klapę. To nie mogło się udać i widzieli o tym doskonale. Na czele pochodu był Ronald, trzymający na rękach swoją żonę, za nimi cała reszta. Gdy tylko zaczarowane rolety uniosły się w górę zaległa grobowa cisza. Luna i Neville zamknęli oczy i wstrzymali oddech. Trwało to może parę minut, ale dla nich zdawało się być godzinami. Wreszcie napięcie rozładowała Hermiona, która zeskoczyła na ziemię i rzuciła się im na szyję.
- Moi drodzy! Zawsze marzyłam o takim iście Gryfońskim weselu – po tych słowach wszyscy zaczęli bić brawo, a oni z lekkim zaskoczeniem zlustrowali salę spojrzeniem.
- Wow – wyrwało im się z piersi.
Na złoto-czerwonych ścianach lśniły złote konfetti w kształcie zniczy, gdzieniegdzie na kolumienkach stały figurki lwów, a tort (przygotowany przez Lunę), wyglądał jak trzy piętrowy ekran, na którym wyświetlały się zdjęcia młodych. Pod sufitem wisiały świeczki imitujące te z Wielkiej Sali. Nie było to może typowo ślubne, ale za to tak intymne i domowe, że napawało podziwem. Muzyka zaczęła grać, a wszyscy z euforią gratulowali im wyczynu organizacyjnego. W zamieszaniu nie mieli nawet czasu porozmawiać. Taka szansa nadeszła dopiero, gdy grubo po oczepinach tańczyli razem jakiś wolny kawałek.
- Chyba nam się upiekło – stwierdził mężczyzna, z łobuzerskim uśmiechem.
- Albo po prostu mamy talent – roześmiali się zgodnie i postanowili, że nikt nigdy się nie dowie, jak ich samych zaskoczył taki obrót spraw.